Masłowski: Nauczyłem się żyć z bólem

04
paź

- Wszystkie przykre doświadczenia wzmocniły mnie zarówno jako zawodnika i jako człowieka i dodatkowo wyposażyły mnie w pewną mądrość. Przede wszystkim wiem, że nie ma co liczyć na pomoc innych. Jest takie powiedzenie: „Umiesz liczyć? Licz na siebie”… to niewątpliwie się sprawdziło w moim przypadku - wyznał Michał Masłowski w rozmowie nie tylko o jego życiu sportowym, ale przede wszystkim prywatnym.


Jesteś stosunkowo nowym zawodnikiem Piasta. W lipcu dołączyłeś do zespołu wicemistrzów na zasadzie wypożyczenia z Legii Warszawa. Jak się czujesz w Gliwicach po spędzonych tutaj trzech miesiącach?

- Od razu po przyjeździe do Gliwic dostrzegłem, że w szatni Piasta panuje iście rodzinna atmosfera. Dzięki temu łatwo mi było o szybkie zaklimatyzowanie się. Nie chciałbym porównywać klimatu jaki tworzą zawodnicy Piasta i Legii i traktować ich w kategorii lepszy - gorszy, ponieważ sytuacja i warunki są kompletnie inne w obu zespołach. Zauważyłem natomiast, że chłopaki w Piaście są bardziej zżyci niż gdziekolwiek indziej, znacznie bardziej otwarci na rozmowy i skłonni do przenoszenia relacji poza klub.




Z którym z zawodników udało ci się nawiązać najlepszy dotąd kontakt?

- Nie mówiłbym o tu o jednej konkretnej osobie. Trzymam się z Murasiem, Szelim, Jankesem, Igorem Sapałą. Sporo tematów do rozmów mam też z Barisicem, który tak samo jak ja był w Zawiszy.

Twoja dotychczasowa kariera nie była łatwa. Mam na myśli poważne problemy zdrowotne, które masz za sobą… Czy można mówić o nowym etapie w twoim życiu i karierze po tym, jak z Legii Warszawa trafiłeś do Piasta na wypożyczenie?

- Tak, tutaj zacząłem wszystko od nowa. Bardzo wiele czynników złożyło się na to, że musiałem zamknąć niejako rozdział, bądź też część rozdziału. Wszystko to z powodu problemów ze zdrowiem, które pokrzyżowały mi plany do tego stopnia, że zupełnie się podłamałem. Staram się jednak do tego nie wracać, nie rozczulać się nad sobą i losem, tylko doskonalić swoje umiejętności i odzyskiwać siły po kontuzji.

Jesteś silniejszym facetem, wyciągnąłeś zapewne niejedną lekcję z tego trudnego okresu?

- Z pewnością. Wszystkie przykre doświadczenia wzmocniły mnie zarówno jako zawodnika i jako człowieka i dodatkowo wyposażyły mnie w pewną mądrość. Przede wszystkim wiem, że nie ma co liczyć na pomoc innych. Jest takie powiedzenie: „Umiesz liczyć? Licz na siebie”… to niewątpliwie się sprawdziło w moim przypadku. Po drugie - co może się okazać dla innych dziwne - nie stawiam sobie celów. Przestałem planować i jasno określać zadania po tym, jak w Legii moje marzenia szybko zweryfikowało życie. Żyję z meczu na mecz, tak jest łatwiej.

To znaczy, że doświadczyłeś wielu momentów rozczarowania?

- Oj tak. Długo próbowałem szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego akurat tak się potoczyło. Oczywiście jej nie znalazłem.

To właśnie wtedy, w Warszawie dopadł cię największy moment zwątpienia?

- Największy moment niepewności przeżyłem jako dziewiętnastolatek, kiedy grałem w Lechii Dzierżoniów, w trzeciej lidze. W tamtym czasie równolegle studiowałem w trybie dziennym marketing i zarządzanie, a dodatkowo pracowałem weekendami na nocki w hotelu jako dozorca. Pamiętam, że byłem wycieńczony łączeniem wszystkich obowiązków. I faktycznie wtedy myślałem, że docelowo znajdę pracę po studiach i poprzestanę na grze w III lidze lub nawet, że wyjadę za granicę. Teraz wspominam te czasy z uśmiechem. Pamiętam kiedy jak wariat po zajęciach leciałem na wieczorne treningi, później szybko z powrotem do Wrocławia na drugi koniec miasta. Albo kiedy w dniu meczu zaraz po gwizdku gnałem przez torowisko na autobus do domu, żeby móc jeszcze zdążyć na nockę. Potem jak już trafiłem do Zawiszy Bydgoszcz i pozostały mi tylko treningi, nie wiedziałem, co mam zrobić z nadmiarem czasu (śmiech).

I jak długo zdołałeś godzić grę w piłkę ze studiami i pracą?

- Przez rok. Aż w końcu musiałem podjąć decyzję o tym, co tak naprawdę chciałbym w życiu robić. Mój tata wiedział, że ostatecznie wybiorę piłkę, że niejako pójdę w jego ślady- też kiedyś grał, a aktualnie jest trenerem w B-klasie. Wspierał mnie w tym, choć niejednokrotnie przestrzegał przed trudnościami związanymi z tą profesją i uświadamiał mi specyfikę tego zawodu.

Co takiego ci radził? Przed czym ostrzegał?

- Pamiętam, jak mówił, że piłkarz to nie do konca „człowiek”… i żeby coś osiągnąć w karierze piłkarskiej, trzeba być twardzielem pozbawionym empatii. Czasem nawet skoncentrowanym tylko na sobie kolesiem.

I właśnie takimi predyspozycjami się wyróżniałeś?

- Nie, przeciwnie i właśnie dlatego mój ojciec miał obawy przed tym, czy sobie poradzę w tym dość okrutnym świecie. Uważał, że jestem za dobry, za grzeczny dla innych i szybko to zostanie wykorzystane przeciwko mnie.

I miał rację?

- Oczywiście, że miał. Nie raz dostałem za to, że wyciągnąłem do kogoś pomocną rękę. Ale ja już taki jestem, że jeśli widzę, że ktoś, szczególnie nowy, szuka wsparcia, zawsze staram się jako pierwszy służyć pomocą, by jak najszybciej zaklimatyzował się w szatni.

Często radzisz się taty?

- Teraz już nieco mniej, ale wciąż z jego zdaniem liczę się w życiu najbardziej, szczególnie w kwestii gry. Do dzisiaj pozostał moim najsurowszym trenerem, nigdy nie zapomnę, jak mnie rypał po treningach czy meczach za moje pewne zachowania na boisku. Często dochodziło między nami do kłótni. Nie mogłem pojąć, dlaczego był wobec mnie tak krytyczny, nawet jeśli rozegrałem dobre spotkanie. Teraz mogę być mu za to tylko wdzięczny.

Musi być z ciebie bardzo dumny…

-Wiem, że jest, ale… jako mój trener-mentor raczej nie był skory do pochwał. Właściwie to zrobił to tylko raz, o czym nigdy nie zapomnę. Kiedy ten jeden jedyny raz docenił mnie za grę, myślałem, że oszaleję z radości. Wiedziałem, że w końcu spełniłem jego oczekiwania.

Ale masz przy sobie kogoś, kto nie szczędzi ci komplementów?

-Jasne. Moją narzeczoną, Magdę.

Z którą obecnie żyjesz na odległość?

-Nie. Magda jest cały czas ze mną w Gliwicach. Nie było się nad czym nawet zastanawiać, niedługo po tym jak przyjechałem tu na Śląsk, dołączyła do mnie razem z naszym psem, buldożkiem francuskim, dla którego oboje straciliśmy głowę (śmiech). Jego obecność wprowadza do naszego związku dużo ciepła i radości, nie pozwala na monotonie, dlatego jest traktowany szczególnie, może nawet lepiej niż ja (śmiech), ale nie to, żebym się teraz skarżył na moją ukochaną, bo nikt jak ona lepiej o mnie nie dba.



Zatem jesteś szczęściarzem…

- I to jakim! Magdalena jest dla mnie wszystkim. Towarzyszy mi w tych lepszych i gorszych chwilach. Czasem sam nie pojmuję, skąd w niej tyle cierpliwości i wyrozumiałości w stosunku do mnie. Przecież w tym najtrudniejszym dla mnie okresie w Warszawie, potrafiłem być bardzo nieznośny, wręcz nie do życia. Ze świecą szukać tak fantastycznej kobiety, w której można znaleźć oparcie - w przenośni, ale też w dosłownym znaczeniu…

W dosłownym znaczeniu? Co chcesz przez to powiedzieć?

- Bywały momenty, kiedy sam nie byłem w stanie się przemieścić, kiedy ból uniemożliwiał mi wykonanie nawet najprostszej czynności i właśnie wtedy Magda pomagała mi czy to wejść do wanny, czy to wyjść z samochodu, czasem nawet zwyczajnie utrzymać mnie na nogach.

Ból to twój nieodłączny towarzysz. Czy to największy wróg dla piłkarza? Czy właśnie jego najbardziej się obawiasz?

- Ból, tak jak mówisz, będzie ciągle o sobie przypominał, a jeśli przestanie, będzie to oznaczało, że już mnie nie ma na tym świecie (uśmiech). Z bólem nauczyłem się w pewnym sensie żyć, zresztą z czasem moja tolerancja na niego zwiększała się. Toteż bardziej od fizycznego cierpienia boję się po prostu momentu zakończenia kariery czy też przygody piłkarskiej - zależy jak, kto na to patrzy. Nie dlatego, że nie mam na siebie innego pomysłu, ale dlatego, że mam drugi najpiękniejszy zawód świata.

Drugi? Zatem jaki zawód uważasz za najlepszy?

- Bycie żoną piłkarza. WAGs, to dopiero zawód! Wyobrażasz sobie lepszy? Oczywiście żartuję (śmiech).

To znaczy, że nie wyobrażasz sobie robić w życiu nic innego od grania?

- Nie. Jestem szczęśliwy, że poszedłem tą drogą. Wiem, że wybrałem świadomie, tym bardziej, że zdążyłem przecież popróbować innych zajęć. Imałem się wielu prac. Na wsi, gdzie się wychowałem, pracowałem jako ogrodnik czy pomocnik na budowie. Takie typowo męskie manualne prace były mi bliskie. Do dzisiaj uwielbiam majsterkować, mega mnie to odpręża. Jeszcze się zdarza, że kiedy odwiedzam rodziców, to mama zleci mi jakieś domowe robótki, bo na mojego tatę nie może liczyć w tej kwestii.

Co w takim razie, w twoim przekonaniu, jest absolutnie najpiękniejsze w zawodzie, który wykonujesz? Który aspekt, daje ci największą satysfakcję?

- Moment przechwycenia piłki. Kiedy to ty jesteś w jej posiadaniu i tylko od ciebie zależy, jak dalej ją rozegrasz. Ta chwila, kiedy się zastanawiasz, jak tego gościa z naprzeciwka objechać, szczególnie, gdy wiesz, że rywal grający na twojej pozycji, jest dobry. To jest kapitalna chwila, kiedy ma się szansę pokazać przeciwnikowi, gdzie jego miejsce, najczęściej poprzez zaskoczenie go.

A na przykład lans? Czerpiesz z niego przyjemność?

- To jeden z elementów składających się na piłkarską profesję, który moim zdaniem, jest bardzo potrzebny nam zawodnikom. Zdaję sobie sprawę, że jest to jeden z najbardziej drażniących ludzi aspektów u sportowców, wynikający najczęściej z zazdrości, jednak dobry wygląd i gadżety pełnią ważniejszą funkcję niż można by się spodziewać.

Mianowicie?

- Lans ma w tym wypadku psychologicznie działanie, skutecznie wpływa na podświadomość piłkarza i wyposaża go w cechy niezbędne na boisku takie jak: bojowość, pewność siebie, asertywność, determinacja, czasem nawet arogancja. Inną rzeczą jest sposób obnoszenia się, szczególnie w dobie internetu.

No tak, media społecznościowe są idealnym narzędziem do kreowania wizerunku, do dzielenia się wszystkim i ze wszystkimi…

- Ale nie w moim wypadku. Ja tego nie praktykuję. Po długich namowach założyłem konto na Instagramie, ale jest ono widoczne jedynie dla moich znajomych. Cenię sobie prywatność, staram się ją zachować dla siebie i najbliższych. Portale społecznościowe traktuję bardzo praktycznie, nie w kategorii rozrywki.



Skoro nie social media, to jaka jest twoja największa słabość?

- Kuchnia mojej mamy! A już najbardziej nie mogę się oprzeć deserowi, jaki nauczyła mnie robić, i na który nawiasem mówiąc, wyrwałem moją narzeczoną (śmiech).

Cóż to takiego?

- Blok czekoladowy. Smakuje obłędnie! Mógłbym go przyrządzać codziennie, gdyby nie to, że jest mega kaloryczny.

Na początku sprawiasz wrażenie zamkniętej osoby, jednak z czasem okazujesz się bardzo rozmownym, wręcz wygadanym facetem…

- Bo to prawda. Z natury jestem cichy, spokojny i skryty. Jednak poprzez rozmowę szybko się otwieram na drugiego człowieka, pod warunkiem, że wiem, że jest w stosunku do mnie w porządku i nie ma ukrytych zamiarów. Potrzebuję czasu, żeby się rozkręcić, także w środowisku piłkarskim. Taki po prostu jestem.

Biuro Prasowe
GKS Piast SA